Wysoki Zamek

Niech Ptaki Wracają Do Gniazda

          Każdy człowiek niesie przez życie swoją historię. Czasem zdarza się tak, że na swojej drodze spotykamy ludzi, którzy razem z nami tę historię chcą dzielić, chcą tworzyć ją z nami, chcą być jej częścią i nieważne, dobrą czy złą. Takich ludzi zwykliśmy nazywać przyjaciółmi. Są takie miejsca, które stają się świadkami historii, które łączą ludzi we wspólnym byciu na zawsze, do których wracamy zawsze chętnie, w których zostawiamy część siebie. Takie miejsca nazywamy MIEJSCAMI MAGICZNYMI.
Żaden zły los, niefortunny przypadek nie odbierze miejscu rangi magiczności, nie odbierze ludziom ich wspólnej historii.
         Przekraczając po raz pierwszy próg Wysokiego Zamku, nie sądziłam, jak bardzo ważnym dla mnie miejscem, stanie się ten dom, jak niezbędnym do szczęścia, jak ludzie przychodzący do niego szybko staną się dla mnie bliscy.
Przez siedem lat, każdy wolny czas spędzałam TAM i z NIMI, skutecznie odcinając się w ten sposób od możliwości znalezienia sobie towarzyszy mojej historii w rodzinnym mieście, zapuszczając na Zamku korzenie znacznie głębsze, niż to się z pozoru wydawało.
Dziś mogę śmiało powiedzieć, że spędziłam na chałupie całą swoją młodość, oddałam temu miejscu tak wiele z siebie a miejsce… przestało istnieć.
Nie byłam w stanie przyjechać na zgliszcza. Czułabym się jak w prosektorium rozpoznając zmarłego członka rodziny. Przez trzy lata po spaleniu chatki moja noga na Błatniej nie postała i oszczędzę tutaj moich wrażeń z pierwszej konfrontacji ze zgliszczami. Nie dam rady tego opisać. Rozsypały się ściany, rozsypało się moje GNIAZDO!!!
         Rozleciały się ptaki z gniazda, pochowały w rodzinach, pracach, życiach codziennych, w przemijaniu. Niewykluczone, że mogłoby się tak stać również bez niefortunnych płomieni, ale kto nie ma dokąd wracać – odchodzi. Odeszliśmy naszą stałą gromadką w nieznane, szukać dla siebie nowego azylu. Grupa testowała coraz to kolejne miejsca, podczas gdy ja, wyłączona z obiegu przez dwa lata, wiłam gniazdo z nowo nabytym mężem i niebawem z nowonarodzonym dzieckiem. Ciągnęło mnie jednakże niebywale do bycia TAM, do ludzi, kominków, gitar, ubłoconych butów i biesiad całonocnych. Obawiałam się nieco, czy będzie, do czego i kogo wracać. Do kogo, na szczęście, było.
Tułaliśmy się to tu, to tam. Jakieś Danielki, Laski, Pietraszonki, Skalanki przewijały się przez nasze wędrówki, ale… to nie były nasze miejsca.
Nie było tam naszych kubków, naszego zapachu, Tower, śmiesznego łapania się za ręce przed jedzeniem i jeszcze śmieszniejszego zakazu wyciągania kanapek spod spodu. Nigdzie nie było pieca, na którym przesiedziałam setki godzin, śpiąc, słuchając, śpiewając, rozmawiając, nicnierobiąc. Każda chatka miała swoje zamknięte szczelnie grono, do którego znaleźć klucz było równie ciężko, jak nam żyć bez swojego miejsca.
Na dłużej nieco zatrzymała nas w swoich progach Pietraszonka. Czy to z powodu wiszącego w kominkowej zdjęcia Wysokiego Zamku, podpisanego „niech ptaki wracają do gniazda” (kto to zdjęcie tam powiesił?), czy z powodu ludzi, którzy naszą bezdomną gromadkę chętnie przyjęli pod swój dach, trudno ocenić. Do tego stopnia zaufaliśmy miejscu, że chcąc stanąć twarzą w twarz z pogubionymi Grzmotami, postanowiliśmy zwołać ZLOT… Siudmy postanowił zwołać zlot. W 2001 roku, siedem lat po spłonięciu Wysokiego Zamku nie byłam gotowa sprostać czemuś tak prozaicznemu, jak podanie ręki i spojrzenie w oczy jakiemukolwiek „Grzmotowi”. Wymydliłam się elegancko z tego spotkania, które nota bene okazało się być bardzo kameralnym. Kto był, ten wie. Zlot ten jednakże był jak grom prawdziwy, co ruszył lawinę wspomnień w ludziach, ukłuł co poniektórych w serce sentymentem, popchnął do sięgnięcia za telefon, długopis, do odgrzebania starych kalendarzy z adresami. Działania owe zaowocowały w rok później prawdziwym, gromadnym spędem.
         W maju 2004, również na Pietraszonce, po raz pierwszy od dziesięciu lat spotkałam… nie będę wymieniać kogo, bo gotowam pominąć jakąś ważną postać i potem tego żałować. Dużo było powitań, objęć, padania sobie w ramiona, opowieści, pokazywania dzieci lub ich zdjęć, dużo było… konsternacji. Jednak współbytowanie stało się faktem, odżyły jakieś zapomniane pragnienia, jakieś plany szalone, pojawiły się jakieś śmiałe deklaracje w kwestiach… no właśnie – pominę milczeniem, póki co, te kwestie.
Pobyliśmy, pośpiewaliśmy i rozjechało się towarzystwo do swoich spraw, do swoich żyć codziennych a nam do tułania się przybyło kilka nowych osób. Nie skłamię, jeśli powiem, że czasem i dwadzieścia postaci kroczyło dziarsko piątkowym wieczorem na…….Błatnią. Tak właśnie, na Błatnią, to nie błąd. Schronisko, w którym rezydowała rodzina Majów zmieniło dzierżawców. Poszły w zapomnienie niesnaski, zapiekłe żale o „dzikie” mycie głowy, hałaśliwe zachowanie i odstraszanie potencjalnych dostawców zarobku naszym (a może tylko moim) niestosownym zachowaniem.
         Dobrze nam było na Błatniej. Czyjeś urodziny, jakaś szalona rocznica, czy po prostu wolny weekend, były doskonałym powodem do odwiedzenia nielubianego niegdyś schroniska, które dziś witało nas z otwartymi na oścież drzwiami. Pani Agnieszka cierpliwie, czasem nawet do późnych godzin nocnych, czekała na nas z kwaśnicą, żurkiem i gorącą herbatą. Nigdy złego słowa nie powiedziała na nasze biesiady do białego rana, głośne śpiewy i swawole nieokiełznane. Magia miejsca, które stało nieopodal pogrążone w ciemności znowu na nas oddziaływała. Wyjazdy zagęszczały się, bywaliśmy na Błatniej 5-6 razy do roku, chłonąc klimat miejsca i ładując akumulatory. Były kolejne zloty, mniej lub bardziej ludne… raczej mniej. Ludzie zaspokoiwszy ciekawość dawno niewidzianych postaci, pokazawszy swoje pociechy, po dwóch, trzech godzinach kurtuazyjnej wymiany zdań, odjeżdżali do swoich spraw. Nie czuli może potrzeby współbytowania, nie widzieli sensu albo nadziei na jakikolwiek ciąg dalszy wspólnej historii. Ostatni zlot w maju ubiegłego roku zgromadził już tylko garstkę zapaleńców, która w kameralnym gronie śpiewała zarośniętym zgliszczom „Szukam, szukania mi trzeba, domu gitarą i piórem…”.
„Nasza-klasa” spowodowała, że na Wysokim Zamku znowu jest nas prawie setka, jak za starych dobrych sylwestrów i świąt chatki. Mamy tak wiele wirtualnych postaci wokół siebie. Mamy… - wszak bycie garstką pikseli, nie wymaga od nas prawie żadnego wysiłku, nie wymaga podtrzymania rozmowy, spędzania ze sobą wolnego czasu, patrzenia sobie w oczy. Krzyczymy, że chcemy postawić Wysoki Zamek, przyłączamy się dziarsko do budowania NOWEJ NADZIEI na lepsze czasy… wspólne czasy? Oby….
Gocanna


Trafiona Nazwa

         GRZMOT to była bardzo trafiona nazwa. Lepszej nie mogliśmy mieć. Był w nas niesamowity potencjał. Gdziekolwiek się pojawiliśmy, cokolwiek robiliśmy, zawsze wyczuwało się tę energię i zaangażowanie. Szukaliśmy miejsca dla siebie. I wreszcie chłopcy znaleźli chatkę. I to, jaką chatkę! Ile tu było do zrobienia, ile możliwości wykazania się! Potrzebowała nas tak samo jak my jej.
Moje pierwsze wrażenie…to tu?! Ta stodoła?! Taka szarobura, bez wyrazu… Nic nadzwyczajnego z zewnątrz i jeszcze gorzej w środku.....ciemno... jakieś szczątkowe oświetlenie.. zimno... brudno... pety... szkła... obraz nędzy i rozpaczy. Nasi poprzednicy traktowali chatkę instrumentalnie - jako bazę na imprezki. Nawet, jeżeli chcieli coś zrobić, to nie kończyli tego, co zaczynali (bo jak tu robić coś na wiecznym kacu - i chyba dlatego zakaz palenia i picia na chatce).
Razem z GRZMOTEM pojawił się na chatce zapał, entuzjazm i skuteczne działanie. Praca przy porządkowaniu, malowaniu, instalowaniu, zabudowywaniu dawała tyle satysfakcji, że nie było w naszym klubie nikogo, kto by nie uczestniczył w tworzeniu WYSOKIEGO ZAMKU - bo tak nazwana została chatka. Z czasem prace zmieniały kierunek i intensywność. Wprowadzaliśmy udogodnienia, jak chociażby umywalnia.
Mimo wielu przeróbek a może dzięki nim chatka nabierała swojego indywidualnego charakteru. Odwiedzający ją turyści zaglądali do niej ponownie. Niektórzy zadomowili się na stałe. Grono chatkowiczów i sympatyków stale się powiększało a chatka nie traciła nic ze swego uroku.

U zarania - wstęp do pamiętnika...

         Jest takie jedno miejsce, które na zawsze zmieniło mój bieg historii, sprawiło, że jestem tym kim jestem. Stało się to miejsce cezurą dzielącą moje życie na PRZED i PO chwili, w której się w nim znalazłam. Już nigdy potem świat nie pachniał tak samo, miał inne kolory, innymi uczuciami mnie obdarowywał, stawiał inne priorytety i innych ludzi na mojej drodze....
Miałam 17 lat, na plecach harcerski worek zwany "gruszką", czarne traperki z wibramem w kształcie dzieci trzymających się za ręce, krótkie spodenki i flanelową koszulę w kratkę kupioną na bazarku pod domem. Był słoneczny, wietrzny dzień a ja zdobyłam właśnie pierwszą górę w życiu.... Hnatowe Berdo. Idąc Połoniną Wetlińską zauważyłam w trawie prawie niewidoczną, zupełnie zarośniętą ścieżkę. Ciekawa byłam gdzie mnie powiedzie. Doprowadziła mnie na.... granicę dwóch kolorów - zielonego i niebieskiego. Zatańczyły korony drzew pod moimi nogami, nad głową wciąż wisiał błękit, zawirowała wokół mnie dobitnie i prawie materialnie Cała Jaskrawość (kto czytał ten wie). Zabrakło mi wtedy oczu by wypatrzeć wszystko co było do wypatrzenia. Świat znalazł się u zarania.....
Tam, w owej chwili, w tym właśnie miejscu, zrodziła się największa miłość mojego życia…. c.d.n.


Spalenie Chatki

Spalenie Chatki - Wysokiego Zamku, było wielkim zdarzeniem i nic, co miało miejsce potem, tak trwale nie odcisnęło się w mojej głowie, jak brak domu, „w którym akordy miękną”. Domu, co bez pytania o to, skąd i dokąd idę, przygarnął i pozwolił mi na bycie w nim do rana w niejedną noc. Stało się i jak pamiętam, gdy Dżingi zadzwonił do moich rodziców z tą „wieścią”, Oni zabronili informować mnie o tym zdarzeniu, chroniąc mnie jakby przed czymś, czego nie mógłbym wytrzymać…. Właśnie szykowałem się z Wojakiem do odwiedzenia chatki, na górnicze święto Barbórki 4 grudnia, gdy dzwoniąc do Kamila, sam lub po Jego sugestiach, zdałem sobie sprawę, co się stało… Nie wiem, ile czasu trwała cisza w słuchawce…
Serce biło, jakby zawał, który miał nadejść gdzieś koło osiemdziesiątki, zbliżył się mówiąc: - Oto jestem!
Następnego lata, właściwie pod koniec lata, tzn. w ostatni weekend wakacji, odbył się pierwszy formalny zlot na zgliszczach chatki, pod namiotami, w totalnym deszczu i ten deszcz jakby mówił: - Dajcie sobie już spokój….
Przez kolejne 12 lat organizowaliśmy zloty w różnych miejscach - Karkoszczonka, Pietraszonka, Skalanka i byliśmy pewni, że trzeba wracać. Wróciliśmy dla nowych właścicieli Schroniska Na Błatniej, gdzie Pani Agnieszka ze swoim Mężem przyjmuje i gości nas od kilku dobrych lat, nie tylko w czasie zlotów, ale także w Andrzejki, urodziny Młodej, urodziny Kiciola i przy innych okazjach. Magia miejsca? Chyba tak. Wiatry, mgły i zapach tego miejsca są w nozdrzach każdego z nas. Bywa, że jest nas na zlocie piętnaścioro, ale nie przejmujemy się tym zbytnio, wiemy, że wszyscy poszli swoją drogą, niegdyś bez zobowiązań, dziś już z rodzinami, interesami, w wielkich miastach, a nasza przyjaźń przetrwała, zawiązała zespół, gna wiecznie do przodu, nie spoglądając na miny, zmarszczki, zaplecze…
Jesteśmy tymi, co wiecznie jedzą kanapki spod spodu, grają w mafię, trupa do rana i śpiewają. Jesteśmy, trwamy, będziemy, znajdziemy nowy Dom dla Nas :)

Mafia

NIEZBĘDNE DO GRY W MAFIĘ :  
a) dużo ludzi (najlepiej od 12 do trzydziestu paru osób)
b) jedna osoba prowadząca
c) talia kart
d) świeczki i ogień (opcjonalnie)
e) dużo czasu
f) poczucie humoru
g) uczciwość graczy (chodzi o podglądanie)
 

 CEL GRY:  
a) zabicie wszystkich członków mafii (gdy jest się uczciwym obywatelem miasta Palermo)
b) wykończenie wszystkich uczciwych obywateli miasta Palermo (gdy jest się w mafii) 
 


PRZED ROZPOCZĘCIEM GRY  
Osoba prowadząca uściśla zasady gry. Ustala się np., jaka część obywateli będzie w mafii i długość dnia. To też jest najlepszy moment na rozwianie wątpliwości, jeśli tylko takie zaistnieją.
Prowadzący dostosowuje talię kart do konkretnej gry. To znaczy ilość kart musi odpowiadać ilości graczy. Poza tym ilość kart czerwonych odpowiada ilości wszystkich uczciwych obywateli miasta Palermo, a ilość czarnych jest zależna od wielkości populacji mafiosów w tym mieście. W tej zmniejszonej talii muszą się znaleźć: jeden i tylko jeden czerwony as dla komisarza Cattaniego, jeden i tylko jeden czerwony król dla burmistrza, jeden i tylko jeden czarny as dla ojca chrzestnego (szefa mafii). Tak przystosowana talia kart powinna zostać porządnie przetasowana.
Standardowo przyjmuje się, że mafiosi powinni stanowić jedną trzecią albo jedną czwartą wszystkich obywateli. Pierwsza wersja utrudnia zadanie mafii, a ułatwia uczciwym obywatelom, druga - odwrotnie.
Prowadzący rozdaje karty, kładąc po jednej przed każdym graczem tak, by NIKT  jej nie widział.
Przed każdym osobnikiem zapala się świeczkę jako symbol życia (opcjonalnie). W razie śmierci "światło życia" gaśnie, co sprzyja łatwemu rozeznaniu, kto jeszcze żyje, a kto już nie.
 

ROLE 
Rola PROWADZĄCEGO polega na rozdaniu wcześniej przygotowanych kart, ewentualnie zapaleniu świeczek, na wyznaczaniu każdego dnia przewodniczącego obrad, zapowiadaniu dnia i nocy, wzywaniu do nocnej aktywności mafii, a gdy ta po swojej brudnej robocie pójdzie spać, przewodniczący budzi komisarza Cattaniego, o ile ten jeszcze żyje. Prowadzący odkrywa karty i ewentualnie gasi świeczki osób skazanych na śmierć za dnia i zabitych przez mafię w nocy. Przewodniczący pokazuje Cattaniemu kartę osoby, którą on danej nocy zdecydował się sprawdzić. Jeśli jest to uczciwy obywatel, to komisarz przyjmuje tę informację do swojej wiadomości, a gdy Cattaniemu uda się wskazać na członka mafii - ten ostatni ginie. Prowadzący jest jedyną osoba, która w nocy przemawia, pozostali zobligowani do nocnej działalnośći przekazują prowadzącemu swoją wolę językiem ciała.

Rolą PRZEWODNICZĄCEGO OBRAD jest utrzymanie porządku podczas ich trwania. Przewodniczący udziela głosu, on też przyjmuje wnioski o sądzenie konkretnych osób, wreszcie przydziela sądzonym czas na mowę obronną i zarządza głosowanie, na mocy, którego ustala werdykt, a potem skazuje na śmierć. Przewodniczący ma prawo do selekcji zgłoszonych wniosków formalnych o sądzenie poszczególnych osób. Może pewne wnioski odrzucić i to on, summa summarum, decyduje, kto będzie sądzony, co często niesie za sobą daleko idące konsekwencje.

Rolą UCZCIWEGO OBYWATELA jest wykończenie mafii. Obywatel ma do dyspozycji całą swoją czujność, spostrzegawczość i inteligencję, a wszystko po to, by w ciągu toczących się za dnia obrad móc w nich aktywnie uczestniczyć, czy to poprzez wyrażanie swojej opinii, czy też poprzez składanie formalnych wniosków o stawienie przed sądem konkretnej osoby, którą uważa za członka mafii, czy też w końcu poprzez głosowanie.

Rola BURMISTRZA miasta Palermo: Burmistrz ma prawo ujawnić swoją tożsamość w dowolnym momencie dnia (także w czasie swojej ewentualnej mowy obronnej) i wskazać na jedną osobę, jaka jego zdaniem jest mafiosem. Jest to równoznaczne ze skazaniem takiej osoby na wieczne odpoczywanie. Za dnia można uśmiercić tylko jedną osobę, tak więc strzał burmistrza powoduje zakończenie obrad i udanie się żyjących na nocny spoczynek. W tym dniu nikt już nie jest sądzony. Ujawnienie się burmistrza nie powoduje dla niego żadnych innych konsekwencji, oprócz codziennej możliwości skazywania kogoś na szafot. Możliwość ta jest z reguły przyczyną śmierci burmistrza w kwiecie wieku, gdyż zazwyczaj mafia nie odmawia sobie przyjemności wykończenia delikwenta w trakcie swego nocnego panowania nad miastem, zwłaszcza, jeśli osoba burmistrza charakteryzuje się dobrze rozwiniętą intuicją.
Persona KOMISARZA CATTANIEGO za dnia nie wyróżnia się niczym od pozostałych obywateli miasta Palermo. Rzecz nabiera rumieńców w nocy, kiedy to na wezwanie osoby prowadzącej komisarz budzi się ze swego niespokojnego snu i sprawdza jedną osobę. Gdy jest to członek mafii - ginie na miejscu, a gdy jest to uczciwy obywatel, to nadal śpi spokojnie, by się przebudzić wraz z innymi, gdy nastanie dzień.

MAFIOSI mają za zadanie wykończyć wszystkich uczciwych obywateli miasta Palermo. Robią to zarówno za dnia, poprzez oskarżanie uczciwych obywateli o konszachty z mafią i głosowanie, jak i w nocy, zabijając jednego uczciwego obywatela. Oczywiście najkorzystniejsze dla mafii byłoby jak najszybsze wycelowanie swego śmiercionośnego strzału prosto w nieustraszone serce komisarza Cattaniego.

Rola OJCA CHRZESTNEGO mafii polega na koordynowaniu działań mafii. Gdy mafiosi nie są zdecydowani, co do wyboru ofiary, ostateczny głos posiada właśnie szef mafii. Jeśli szef mafii zginie, to w trakcie nocnych harców pozostali przy życiu mafiosi wybierają spośród siebie nowego ojca chrzestnego. Oczywiście w interesie mafii jest, by wszelkie jej nocne działania odbywały się jak najciszej, tak, aby nie wzbudzić podejrzeń uczciwych obywateli.
 


WŁAŚCIWA GRA 
Osoba prowadząca przedstawia sytuację, jaka aktualnie panuje w mieście Palermo. Zapowiada nastanie pierwszego dnia obrad obywateli miasta i proponuje jednego z graczy, by objął na ten dzień funkcję przewodniczącego. Przewodniczący wita obywateli i wyznacza pierwsza osobę do złożenia przysięgi. Ta dyskretnie spogląda na swoją kartę i wymawia treść owej deklaracji, która brzmi: "Przysięgam, że jestem uczciwym obywatelem miasta Palermo". Procedura powtarza się przy kolejnych obywatelach miasta Palermo. Nie jest to taki bezsensowny element gry, jak się może z początku wydawać. Nierzadkie są przypadki, gdy po obejrzeniu karty osoba z pełnym przejęciem przysięgała, że jest uczciwym obywatelem mafii itp. Często ludzie nie potrafią ukryć swoich emocji, jakie niechybnie wiążą się z przyznaniem karty funkcyjnej, co może być pierwszą wskazówką dla wyrobienia sobie opinii o tym, who is who in Palermo. Stąd takie ważne jest przestrzeganie reguły, że każdy zapoznaje się ze swoją kartą dopiero bezpośrednio przed złożeniem przysięgi.
Po przysiędze następują normalne obrady lub też od razu idzie się spać. Są różne szkoły, więc jest to kwestia do przedyskutowania przed rozpoczęciem gry. Można też tę kwestię pozostawić w gestii pierwszego przewodniczącego obrad.

Prowadzący zapowiada nastanie nocy. Gdy wszyscy już śpią, co jest równoznaczne z zamknięciem oczu, prowadzący obwieszcza przebudzenie się mafii. Wtedy mafiosi widzą się po raz pierwszy. Prowadzący upewnia się, że wszyscy członkowie mafii wiedzą, kto do mafii należy, wskazuje im także postać ojca chrzestnego. Po zakończeniu tego wieczorka zapoznawczego prowadzący pyta mafię o jej pierwszą ofiarę. Po wskazaniu prowadzący uśmierca delikwenta i nakazuje mafii udanie się na spoczynek. O ile tą osobą nie był sam komisarz Cattani, prowadzący wzywa komisarza do pobudki i pełnienia służby. Cattani każe sprawdzić jedną osobę, która, jeśli tylko okaże się członkiem mafii, ginie. Gdy komisarz Cattani wykona swoją pracę idzie spać. Prowadzący obwieszcza nastanie dnia i zarządza pobudkę.
Każdego poranka prowadzący budzi zaspanych mieszkańców miasta Palermo, obwieszczając nastanie kolejnego dnia. Zapoznaje graczy z wynikami nocnych rozgrywek. Mówi, kogo zabiła mafia, zdmuchuje płomień świecy przed tą osobą i odsłania jej dowód osobisty, tzn. kartę. Prowadzący obwieszcza też wynik aktywności Cattaniego i albo informuje o śmierci mafiosa, albo jedynie o tym, że szacowny komisarz sprawdził uczciwość jednej osoby.
Następnie prowadzący proponuje do funkcji przewodniczącego na dany dzień konkretną osobę. Prowadzący wybiera przewodniczącego spośród wszystkich członków gry. Przewodniczący wita zebranych i proponuje rozpoczęcie obrad. Wyznacza kolejność mówienia chętnych do zabrania głosu, przyjmuje wnioski formalne o stawienie przed sądem podejrzanych, wreszcie wyznacza, kto będzie sądzony w danym dniu i przyznaje oskarżonym czas na mowę obronną. Gdy zostaną wygłoszone wszystkie mowy obronne, przewodniczący zarządza głosowanie. Osoba sądzona też ma głos. W każdym przypadku wszyscy obywatele dysponują tylko jednym głosem. Gdy jest sądzona jedna osoba, to głosuje się za i przeciw jej śmierci. Gdy oskarżonych jest więcej, to głosuje się tylko za, a skazana zostaje osoba, która ma największą liczbę głosów. Gdy jacyś skazani zbiorą po tyle samo głosów za ich śmiercią, zarządza się dogrywkę i ponowne głosowanie, już tylko za ich unicestwieniem. Jeśli nadal wynikiem głosowania jest remis, to możliwe są ponowne mowy obronne, co może wpłynąć na wynik głosowania. Po skazaniu oskarżonego, przewodniczący kończy obrady, a prowadzący obwieszcza nastanie nocy.

Każda noc wygląda identycznie jak pierwsza, poza oczywiście wieczorkiem zapoznawczym. Jeśli komisarz Cattani nie żyje, co znacząco ułatwia zadanie mafii, noc jest po prostu krótsza.

Gra kończy się zwycięstwem uczciwych obywateli w momencie wyplenienia mafii z Palermo, bądź też zwycięstwem mafii w momencie uśmiercenia ostatniego uczciwego obywatela miasta.

KURZOK


Takie moje "CHATKOWANIE"...

         Takie moje „chatkowanie” zaczęło się w 1990 roku, w październiku. Na chałupę zabrali mnie koledzy z mojej średniej, gastronomicznej szkoły. Byłam zauroczona!!! W ten zimny i szary, październikowy weekend, chatka zaczęła być dla mnie najpiękniejszym miejscem na świecie. Pamiętam koleżanki narzekające na „Dziekanat” na podwórku, mycie w misce i zakaz picia alkoholu. Dla mnie to była urzekająca egzotyka miejsca, jakiego wcześniej, nigdzie indziej nie widziałam. Jeszcze weekend nie dobiegł końca a już myślałam, kiedy mogę przyjechać znowu. Tak się złożyło, że w końcówce listopada zamierzałam obchodzić urodziny i „siedemnastka” wypadła na chałupie.
Pamiętam, że ze znajomymi umówiłam się już na chatce, bo jechaliśmy inną komunikacją. Jak to turystyczny laik, nie pomyślałam, że w listopadzie szybko robi się ciemno. Drugi raz wchodziłam szlakiem z Brennej, którego nie znałam, po ciemku, bez latarki i niosąc oprócz plecaka na aluminiowym stelażu, ogromny karton z urodzinowym tortem. Na szlaku w pewnym momencie uświadomiłam sobie swoją niefrasobliwość – nie wiedziałam, gdzie jestem, a wszędzie było ciemno. Wszystko dobrze się skończyło, a ja przekonałam się, że chatka nic nie straciła ze swego uroku i podobało mi się jeszcze bardziej. Niestety nie wszyscy podzielali moją fascynację, albo nie zawsze mieli czas, żeby ze mną jeździć. I tak przeżyłam kilka pobytów na chatce, kiedy przyjeżdżałam z przypadkowymi znajomymi. Okazało się jednak, że albo oni do miejsca nie pasują, albo miejsce nie pasuje do nich. Przy pożegnaniu z chatkowiczami po kolejnym pobycie, ktoś mi w końcu uświadomił, że mogę przyjeżdżać sama, bo znam już całkiem sporo ludzi. I tak, nieśmiałe, zakompleksione cielątko z prowincji (taka właśnie byłam) przyjechało samo na ferie w 1991 roku. Przyjęliście mnie z otwartymi ramionami, a ja nie przypuszczałam, że chałupa będzie taka pełna. Wtedy pierwszy raz usłyszałam Gocanny, Siudmego, Dżingiego i Kopra. Artystyczny wstrząs (oczywiście pozytywny), do tego ciepło kominka pod pośladkami i całe mnóstwo cudownych ludzi. Wtedy też otrzymałam z rąk Jarosza kubek (wiadomo jaki). Czułam, że jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem! Wkrótce potem, rodzinne zawirowania sprawiły, że zyskałam solidne towarzystwo do górskich wypraw w postaci mojej siostry Korneli. Dziękowałam opatrzności, że złapała chatkowego wirusa i zarażona jak ja, chciała często wracać. Wspólnie podróżując, ponownie przeżywałyśmy to, co w weekendy było naszym udziałem. Takich wzruszeń jak przy Święcie Chatki, Igrzyskach, czy Wigilii nie miałyśmy okazji wcześniej doświadczać i wiem, że ani trochę nie przesadzę, nazywając chałupę naszym domem, najlepszym, jaki miałyśmy w życiu. Na przystanku w Jaworzu i Brennej zaczynał się inny świat, do którego nie miały dostępu rodzinne i szkolne problemy. Kiedy dochodziłyśmy pod chałupę, po zdjęciu plecaków, czułyśmy, że u ramion rosną nam skrzydła a twarzy przez dłuższy czas nie opuszczą szczere uśmiechy. W atmosferze chatkowej „wojny płci” wyrosłyśmy na silne i charakterne kobiety, które dają sobie radę z każdym problemem. Dziś wiem, że dzięki tym wymaganiom, jakim trzeba było sprostać na chatce, stałyśmy się wartościowymi ludźmi. To właśnie starsi chatkowi koledzy, na co dzień wykazujący pogardę dla babskiego intelektu, przekonali mnie, że prowincjonalna maturzystka z „gastronomika” powinna iść na studia. Zaczęłam się kształcić i równocześnie pracować a w związku z tym od 1993 roku rzadziej bywałam na chatce. W 1994 roku byłam już tylko raz, ale obiecywałam sobie, że niedługo poluzuję sobie trochę i wpadnę na dłużej. Niestety już nie zdążyłam… Chyba dwa razy spotkałam chatkowiczów na zgliszczach, kilka razy byłam tam z siostrą i raz sama. Zmieniałam pracę, mieszkania i niewielkie miałam szanse na utrzymywanie kontaktów z kimkolwiek z chatkowego grona.  Trudno było mi się z tym pogodzić, ale w końcu uznałam, że widać tak już w życiu jest, że wszystko, co piękne zbyt szybko się kończy. Nie przestałam jednak chodzić po górach. I tak, z czasem zaczęłam odwiedzać różne schroniska i chatki, w nadziei, że odnajdę kawałek „błatniowej” atmosfery i może kogoś z ludzi. Na Szczytówce, która krótko po mojej drugiej bytności tam spłonęła, ludzie znali naszą chałupę i współczuli straty. Skalanka zostawiła mi po sobie wspomnienie narciarzy, którzy nie dbali o atmosferę i zasady, bo chałupa to było dla nich tylko miejsce do spania i ew. imprezy. Danielka z głową Lenina wyglądającą zza okiennej szyby, wydała mi się miejscem przyjemnym, choć (może tylko w ten weekend) za bardzo harcerskim. Pietraszonka przekazała nam wiadomość – byli tu ludzie z Błatniej, zlot mieli, 2 tygodnie temu… Niestety nikt nie wiedział, kiedy ktoś z „naszych” może się gdzieś pojawić. W końcu przestałam pytać… I tak minęło …naście lat.
         Świat poszedł do przodu i cywilizacyjny postęp obdarzył nas szklanym okienkiem na świat, w którym, zdaniem wielu, można znaleźć wszystko i każdego. I tak jesienią 2007 roku znalazłyśmy stronkę wysokizamek.omi.pl Oglądałyśmy z radością stare i nowe fotki… Żadna z nas jednak nie miała pomysłu, żeby się jakoś do kogoś odezwać. Jak to zwykle w takich chwilach dopadły nas też czarne myśli – kto nas (dwie dziewuchy ze wsi) będzie pamiętał po tylu latach??? Minął miesiąc, może dwa i nasza-klasa ruszyła pełną parą a razem z tym zielonym portalem klasa chatkowa. Nie spodziewałam się, że wymiana kilku słów z tak dawno niewidzianymi ludźmi sprawi mi tyle radości. Jeszcze bardziej mnie cieszy to, że mimo większej ilości lat, doświadczeń i zmarszczek, dalej jesteśmy tacy sami – chcemy być razem i potrzebujemy chałupy tak, jak dawniej. Pozostaje mi tylko przekonanie, że nie tylko ja tak czuję i myślę.


Z pamiętnika Gocanny (1) - Pierwsze Wejście

87-11-24
         Jako się rzekło o 12.00 byłyśmy pod Szyndzielnią. Chciałyśmy na nią wjechać, ale okazało się, że kolejka jest nieczynna i musiałyśmy piechotą drałować na górę. Czułam już zapach gór, ich bliskość. Ruszyłyśmy szlakiem. Podejście było strome, usiane kamieniami, ale za to kiedy podniosło się głowę, góry uśmiechały się całą swoją tajemnicą. Po niedługim czasie zmęczyłam się i spociłam tak, że musiałam zdjąć kurtkę a był przecież schyłek listopada i na dworze 0 stopni. Przestałam myśleć o czymkolwiek, było mi dobrze. Pogoda zaczęła się jednak psuć, przyszły chmury i przysłoniły wszystko poza 10-metrową przestrzenią wokół nas. Była 14.00 kiedy doszłyśmy na szczyt. Jakież było moje zdziwienie kiedy ujrzałam białe połacie. Śnieg…dużo śniegu.  Buty ślizgały się po nim i mimo mniejszych pochyłości niż na podejściu droga była dużo trudniejsza. Przy schronisku okazało się, że na Bratnią jest 2h drogi w związku z czym już wiedziałyśmy, że do chatki dojdziemy o zmroku. Następny etap wędrówki dostarczył nam nowych „przyjemności”. Nogi zapadały się w śniegu, mróz kuł w policzki, na włosach osiadał szron, zaczęło się ściemniać. Uderzyła mnie idealna cisza tej okolicy. Nie było słychać najdrobniejszego szmeru, choćby trzasku, choćby łopotu ptasich skrzydeł, nic. Kiedy szarówka zaczęła gęstnieć trochę się zaczęłam bać. Prawie nie było widać znaków, śladów na śniegu też, coraz częściej potykałam się o kamienie i korzenie. Szlak było właściwie widać tylko po przecince między drzewami. Na dodatek gęstniała mgła. Modliłam się żeby już jak najszybciej dotrzeć na miejsce.
Było już całkiem ciemno kiedy zobaczyłyśmy łunę na niebie. Skąd tu ta łuna? To nie mogło być nic innego tylko schronisko. Taki był kres naszej nocnej wędrówki. Od schroniska do chatki było już tylko 10 minut drogi. Umówiłyśmy się z B, że ona wejdzie pierwsza. (…)
Chatka okazała się bardzo duża (sic! – przyp. autora). Jednym z obyczajów był zakaz palenia i picia co rozbawiło mnie niepomiernie bo chatki raczej z używkami zawsze mi się kojarzyły. Cała ekipa była dużo młodsza niż się spodziewałam, wszyscy bardzo fajni a szczególnie Qrczak, z którym od razu się polubiliśmy. Od tej 17.00 do 24.00 graliśmy na trzech gitarach, wygłupialiśmy się na całego i było wspaniale. (…)
Obudził mnie przeraźliwy dźwięk trąbki myśliwskiej. To Qrczak grał wsiadanego, ale grał tak, że najchętniej bym nic nie słyszała. Już się zmartwiłam, że trzeba będzie robić śniadanie kiedy okazało się, że wszystko już gotowe. Jakieś łapanie się za ręce, chóralne „smacznego”, poczułam się jak na Oazie, ale dobra….Tedy zjedliśmy co się dało i ruszyliśmy w drogę powrotną…
87-12-10
         Już jutro jadę do chatki!! Dzisiaj muszę tylko jeszcze spakować się i wykąpać bo jutro z całym majdanem idę do pracy żeby zdążyć  na 17.00 na pociąg.
87-12-16
         Nic nie wyszło z pisania w poniedziałek bo wróciłam tak skonana, że nie byłam w stanie nie tylko pisać, ale w ogóle robić cokolwiek. (…).
Była zima, pierwszy raz widziałam zimę w górach!!!!
W Jaworzu byliśmy już o zmroku. Wcale nie uśmiechało mi się wędrowanie po nocy, ale innego wyjścia nie było. Głupia, nie zdawałam sobie sprawy jak urocza może być zimowa noc na szlaku. Kiedy wychodziliśmy ze wsi padał śnieg, chrzęścił pod nogami i iskrzył się tak pięknie…. Jakież olbrzymie było moje zdziwienie, kiedy idąc już w całkowitej ciemności widziałam dokładnie wszystko: każde drzewo w promieniu 30 m, drogę, nawet udeptaną ścieżkę. Śnieg rzucał taki blask, że widać było cały las, choć przecież nie było ani gwiazd, ani księżyca. Kiedy weszliśmy w góry głębiej, kiedy Bielsko pozostało daleko w dole oczom naszym ukazał się cudowny widok. Oto wszystkie otaczające nas góry zdawały się być olbrzymimi czarnymi dziurami. Staliśmy na małej polance, z której widać było miasto a zza pobliskiej góry biła ku niebu jakby zorza. Za chwilę ujrzeliśmy rąbek księżyca, który jaśniał tak, jak nigdy dotąd nie widziałam. Za nami jak okiem sięgnąć była przepastna czerń. W tę właśnie stronę pchały mnie moje nogi, nie do światła, nie do ludzi, tylko w tę jamę ogromną. Pozostał w dole strach przed nocą. Było ciepło, tak ciepło, że musiałam zdjąć sweter spod kurtki. Szliśmy w ciszy, którą zagłuszał jedynie chrzęst śniegu pod naszymi nogami. Było tak pięknie, że aż nierealnie!. Na szczyt dotarliśmy bez problemu, choć chwilami zapadałam się po kolana. Latarki używaliśmy tylko na chatkowym szlaku, który nie przypominał nawet ścieżki, był po prostu tylko znakami na drzewach. A potem zobaczyliśmy inna panoramę: chatkę z jej maleńkimi okienkami jak arkę w oceanie śniegu. Mimo uroku, jaki rzuciła na mnie noc i to wszystko co widziałam podczas drogi przyjemnie było wejść do tej chaty, do jej ciepła. Przez cały wieczór miałam przed oczyma tan widok: chatka, śnieg i światła w okienkach. W nocy, kiedy wyszłam do ubikacji myślałam, że śnię, że wszystko co widzę jest w mojej wyobraźni. Roje gwiazd, ogromny księżyc i jego poświata. Łzy same zaczęły mi płynąć z oczu, byłam taka szczęśliwa. Mróz ubrał w szron każdą najmniejszą gałązkę, światło księżyca rzucało na śnieg całe roje świetlistych iskier, jak okiem sięgnąć wszystko błyszczało. Takie rzeczy widywałam tylko w baśniach dla dzieci i nie mogłam uwierzyć, że ta kraina czarów istnieje naprawdę. Stałam tak urzeczona i płakałam ze szczęścia dopóki…..nie zmarzłam. Rano przywitały mnie promienie słoneczne wpadające przez małe okienko i zimno. Było przeraźliwie zimno i bardzo szybko wyszliśmy z chaty. Oślepił mnie blask tysiąca słońc na ziemi i na niebie. Biel była aż błękitna i prócz śniegu aż po horyzont nie było nic. Powietrze miało smak poranka i żadnego koloru, idealnie przeźroczyste. Na świerkach czapy zdawały się być cięższe od kamieni. To wszystko dla mnie było nowe, czarujące, nieprawdopodobne, zatykające dech w piersiach. Szliśmy długo i stromo po małej ścieżce co chwilę lądując na tyłkach. Las był głuchy, cisza aż w uszach brzęczała. To trzeba zobaczyć. Takie pisanie jest chyba profanacją…..
c.d.n.
GOCANNA


Pierwsze Wejście

         Początek lat 90-tych.Do chatki studenckiej na Błatniej zbliża się grupa dziewcząt z Liceum Medycznego pod przewodnictwem pana profesora od historii Mirosława Luszczaka.Średnia wieku uczennic 16-17 lat, na głowach charakterystyczne dla owych czasów pudle z trwałej. Troszkę niżej - na twarzach - zmęczenie, spowodowane potwornie ciężkim podchodzeniem pod,jak się okazało, górę!
Przed chałupą na ławeczce siedzi Kurzok i kurzy.Jakiś inny kurzok brzęka na gitarze.Dziewczęta i pan profesor wchodzą do środka.W środku wszystko jest stare,drewniane i jak gdyby mało luksusowe.Turystki zapoznają się z topografią-Poselska,kuchnia z Tygrysem,Fort Wschodni,drewutnia,Baszta.Wszędzie siedzą,stoją,chodzą dziwni ludzie.Dużo ich i wszyscy są dziwni.Niby dorośli,ale zupełnie niepoważni;   w obszarpanych sweterkach,grubych skarpetach,z pozawiązywanymi w różnych miejscach chustami.Włosy mają te indywidua najczęściej długie; fryzury,delikatnie mówiąc,niedopracowane.W dodatku zachowują się skandalicznie-tykają pana profesora przezywając go od Łosia,rzucają sie na niego w dzikiej parodii kulturalnego przywitania i w ogóle ciągle krzyczą i się radują.Grają na gitarach i śpiewają(nawet ci którzy nie umieją wcale się nie krępują.)Niektórzy,zmęczeni widocznie wrzucaniem jakiegoś nieszczęśnika do dziury w podłodze(czyli Tower)albo wyprawą do odległego Dziekanatu,polegują sobie tu i ówdzie.Popijają przy tym herbatę z ogromnych plastikowych kubasów i coś wymieniają-pewnie poglądy.
Po otrząśnięciu się ze wstępnego szoku panienki dobrowolnie oddają wszystkie przywiezione ze sobą wiktuały i podejmują próby integracji. Chociaż ich repertuar obejmuje głównie przeboje Uniwersu i modnego wówczas Depeche Mode,dzielnie wyją że bagno nas otacza,przy kominku ciepły płomień a cztery piwka na stół.Podczas gry w mafię dowiadują się,że można być zamordowanym przez współmieszkańców za spacer z psem owczarkiem podpalanym,bo znęcanie się nad zwierzętami sugeruje związek z mafiozami obrzydliwymi.Ochoczo uczestniczą w przygotowywaniu setek kanapek i z wypiekami na twarzy wsłuchują się w słowa Ojca Narodu czytane przed kolacją.Toaleta wieczorna w warunkach zimowych to pryszcz po tak pełnym wrażeń dniu.
Po nocy spędzonej na turlaniu się w śpiworach i trochę na spaniu młode dziewoje ruszają na podbój okolicy.Pozwalają sobie na głośne wykonanie pieśni niemieckiej brzmiącej mniej więcej tak:hajli hajlo hajla...Oburzony tak bezmyślnym zachowaniem pan profesor Łosiu zadaje im wypracowanie pt."Wpływ systemu totalitarnego na losy ludzkości."Tak potraktowane dziewczęta próbują natychmiast wydorośleć i spoważnieć,w związku z czym nabywają w kawiarni wino w ilości lampka na łebka.Na czym zostają oczywiście przyłapane przez przesadnie opiekuńczego pana profesora Łosia i obdarzone tematem"Wpływ alkoholu na zdrowie człowieka".
Weekend kończy się pomyślnym sturlaniem się z Błatniej i w konsekwencji pomyślnym powrotem do domów rodzinnych.
P.s.oczywiście wcale tak nie było.To tylko zlepek różnych powyciąganych zza neuronów wspomnień-teraz ich już chronologicznie nie poustawiam.Jedne są bardziej wyraziste,inne mniej,niektóre sytuacje przerysowane-chociaż ta z wypracowaniem była dokładnie tak bolesna,jak opisałam.Jeżdziło nas potem na chałupę coraz mniej,zagnieżdziłyśmy się tylko dwie-ja i Hexa.Ukształtowała mnie ta chałupa,nie ma co ukrywać i jestem z tego dumna.Nigdy już potem nie znalazłam miejsca,gdzie tak na Błatniej można było przebierać w osobowościach jak w ulęgałkach.Cokolwiek to znaczy.Gdzie czułabym się akceptowana bez względu na swoje dziwactwa,kompleksy,niedojrzałość.
Dobrze,że chatka była.
I dobrze,że wróciła.

Chatką Inspirowane - Piosenka Bez Muzyki

Zapleć moje dłonie w muzykę
zawieszoną między naszymi spojrzeniami
ja dopiszę słowa
do niewykonanych gestów
uniosę ponad górami
uczucia do dziś nienazwane
niech szukają w dziuplach czasu
niewypowiedzianych słów


A ty nam graj do świtu swe pieśni skrzydlate
niech snują się marzenia o bukowym domu
nim jesiennym winem upojeni zaśniemy
prowadź nas melodią po bezdrożach ku światu


Zabierz mi na drogę garść wspomnień
zasuszonych między kartkami wędrowania
by mieć czym nakarmić
stosy wygłodniałych marzeń
pójdziemy ponad górami
uwolnieni od przemijania
by o zmierzchu dotrzeć znowu
pod niezapomniany dach


I zagrasz nam do świtu swe pieśni skrzydlate
zasnują czas marzenia o bukowym domu
nim jesiennym winem upojeni zaśniemy
poprowadzisz nas melodią po bezdrożach w świat


Chatkowa "Bajka" Kurzoka

        Była sobie razu pewnego Chatka Studencka na Błatniej. Stała sobie spokojnie przez lat wiele w siodle pomiędzy szczytami - Błatnią i Wielkim Cisowym. Domek ten drewniany nie zawsze należał do "GRZMOTU" - klubu turystycznego przy wydziale budownictwa Politechniki Śląskiej (albo Gliwickiej - nie pamiętam). Ale od któregoś momentu w latach osiemdziesiątych już tak.Chatka przeżyła wiele. Przetoczyły się przez nią tabuny ludzi - jedni byli raz czy dwa, inni przyjeżdżali ciągle. Większość stałych Chatkowiczów pochodziła ze Śląska - Katowic (szczególnie z Brynowa i Giszowca), Bytomia, Mysłowic, Zabrza i Gliwic. Solidne zasoby Chatkowiczów posiadały także: Sosnowiec, Kraków, Łódź i Warszawa. Nie udało jej się przetrwać tylko jednego - pożaru w pewną listopadową noc 1994 roku.Po raz pierwszy na Chatkę trafiłam 29 stycznia 1991 roku dzięki mojej przyjaciółce ze szkolnej ławy - Agnieszce. No i aż do feralnej listopadowej nocy jeździłam tam mniej więcej raz w miesiącu.Myślę, że głównym czynnikiem popularności Chatki były panujące tam zwyczaje i bogata tradycja. Na Chatce się nie paliło. Na papierosa trzeba było wyjść na zewnątrz. Zabronione też było spożywanie alkoholu na terenie Chatki oraz bycie pod jego wpływem. Stąd też częste eskapady wesołych Chatkowiczów do Brennej lub Jaworza Górnego.
           Wchodząc z powrotem na górę, każdy zdążył wypocić to piwko lub dwa (lub ...), które wlał w czeluść swej gardzieli, w którymś z okolicznych barów Brennej lub Jaworza.Na chatce panował też zakaz używania sprzętu grającego. Ale nie był on potrzebny, gdyż na Chatce najczęściej był przynajmniej jeden grajek gitarowy. Wieczory należały do wspólnego grania i śpiewania - latem przy ognisku, a w chłodne dni przy kominku w Poselskiej (izba, pełniąca funkcje jadalni i bawialni). Jeśli nie było jakichś innych, specyficznych imprez, to alternatywą dla śpiewania była gra w mafię. Niejeden wieczór należał do obywateli miasta Palermo.Czymś, czego nie spotkałam na innych chatkach studenckich, był zwyczaj wspólnego spożywania posiłków. Pożywienie, które ze sobą przywozili ludzie, składowało się w kuchni. Posiłki przyrządzały kolejno Chatkowiczki, po czym dźwięk rogu obwieszczał wszem i wobec, że posiłek na stole. Ten, kto wszedł do Poselskiej jako ostatni - zmywał. Sądzę, że między innymi, to właśnie wspólne posiłki tak jednoczyły ludzi. Jednak i Chatkowicze nie byli pozbawieni obowiązków. Nosili np. wodę ze studni, rąbali drewno do kominka itp.Mój starszy o 14 lat brat Bogdan będąc pewnego razu na górskiej wycieczce zaglądnął do Chatki. Pamiętam, że wyrazem wrażenia, jakie zrobiła na nim Chatka, było stwierdzenie: "trzeba być bardzo młodym i bardzo romantycznym, żeby się ta Chatka podobała". Może. Ale widać takich ludzi było dużo, bo Chatka, która normalnie była przeznaczona na jakieś 20-40 osób, przeżywała także najazdy ponad setki osób naraz. Na przykład w czasie urodzin Chatki, Igrzysk i Festiwalu Piosenki. Imprezy te jakoś skumulowały się jesienią. Większy przypływ ludzi następował także w ferie zimowe, Sylwestra i ferie bożonarodzeniowe (robiliśmy wtedy opóźnioną Wigilię), 8 marca, ostatni weekend sierpnia (jako synonim końca wakacji, wszak kampania wrześniowa ukróca zazwyczaj studencką kanikułę...) i długie weekendy, jakie co jakiś czas się tworzą dzięki różnym świętom.Urodziny poszczególnych Chatkowiczów obchodzone były z hukiem i wodą. Chwytało się takiego delikwenta i wsadzało, mimo zazwyczaj jego gwałtownych protestów, do Tower. Tower była małą (chyba metr na metr), ciemną i wilgotną piwnicą w Poselskiej, do której jedyne wejście (z góry) było przykryte zdejmowaną klapą. Gdy solenizant siedział już spokojnie w Tower, zamykało się wejściowy otwór klapą i kilku dryblasów tańczyło w wesołym korowodzie nad głową tymczasowego więźnia, gromko wyśpiewując tekst piosenki "Hej bystra woda". Po artystycznym elemencie repertuaru przychodził czas na akcenty zręcznościowo-szybkościowe. Na dach Tower kładło się pięćdziesięciolitrowy gar z zimną wodą, a solenizant musiał sam wydostać się z miejsca tymczasowego zamieszkania. W tym momencie zazwyczaj na terenie Chatki i w promieniu kilkunastu metrów od niej nie sposób było uświadczyć żywej duszy, której data urodzenia nie pokrywałaby się z danym dniem i miesiącem roku. Powodem zniknięcia było prawo solenizanta do tego, żeby całą, pozostałą w garze wodę wylać na resztę. 
KURZOK





Wysoki Zamek zdjęcia